Jako nowicjuszka w trójmiejskich realiach z odrobiną dystansu i podejrzeń podeszłam do „Kulinarnego Szlaku” w Gdyni. Była to podobno kolejna edycja akcji, podczas której można za 5 zł zjeść w najlepszych śródmiejskich restauracjach. Wyruszyłam wytyczoną wcześniej trasą, by odwiedzić kilka miejsc i ocenić niczym Magda Gessler jakość dań, obsługę oraz wystrój wnętrz.
Najpierw sobota, późnym wieczorem. Do restauracji przybywam godzinę za wcześnie. Niestety źle spisałam godzinę i muszę czekać, by dostać kartę z Happy Hours. Sączę więc pyszny jabłkowy napój z nutką malibu, cena jednak niska nie jest. Dalej zamawiam grzane wino – tanie, ale bez rewelacji. W końcu wybiła wyczekiwana, właściwie przez wszytych w knajpie, godzina. Na stole w mgnieniu oka pojawia się czterodaniowy zestaw: przystawka, makaron, polędwica z puree oraz deser. Każda minipotrawa za 5 zł. Wszystko smaczne, porcje raczej mizerne. Drugi minus: na stole wszystkie dania pojawiają się jednocześnie. Mała powierzchnia nie pozwala na kulturalne spożywanie. Muszę uważać, by łokcia nie umoczyć w sosie pieczeniowym. Ponadto dania szybko stygną, ciasto muszę jeść zimne. Po zaledwie 15 minutach stół jest pusty. Czas na kolejny lokal. Może tam będzie lepiej.
Zaledwie 10 minut spaceru i jestem u drzwi kolejnego punktu na szlaku. Przy wejściu wita mnie właściciel (albo jakiś tam szef). Zadaje mu krótkie pytania: „Czy szlak trwa?” Odpowiada, że oczywiście i zaprasza do stolika. Mało światła sprawia, że miejsce wydaje się ponure. Humor poprawia mi się po przeczytaniu okazjonalnego menu. Jeszcze bogatsza karta, upust na wina i alkohole. Zapowiada się jeszcze lepiej niż w pierwszej restauracji. Dania okazują się bardzo smaczne. Na stole mam do wyboru: sałatkę z kurczakiem, makron na ostro, rybę w panierce, podudzie z ziemniakami oraz czekoladowe ciasto. Godne i ciepłe porcje zjadam ze smakiem. Ledwo mogę odjeść od stołu. Po raz kolejny uśmiechem się na widok rachunku, lampka wina tego dnia kosztowała 5,6 zł. Na pewno wrócę tutaj na obiad.
Zadowolona i najedzona (może nawet odrobinę przejedzona) wróciłam do domu. Za niewielkie pieniądze miałam okazję poznać dwie uroczone restauracje. Chyba zostaną fanką „Kulinarnego Szlaku”. Z apatytem patrzę na kolejny dzień zabawy w kulinarnego krytyka... Niestety, nic co dobre nie trwa wiecznie. Po dobrym początku nadchodzi fatalny koniec. Tak i było tym razem.
Meksykańska kuchnia od zawsze należy do moich ulubionych. Nic więc dziwnego, że na szlaku zaznaczyłam sobie lokal właśnie z meksykańskimi specjałami. Jakim zdziwieniem było, kiedy pod „restauracją” okazało się, że to bar szybkiej obsługi, a za symboliczne 5 zł jest minitortilla, warta może 3 zł. Wszystko podane na „megaeleganckich” papierowych talerzykach i doskonale dobranej żółtej serwetce, której omal nie zjadłam, kiedy przykleiła się do placka. Szok! Do talerzyka dostaje się sztućce i to wcale nie plastikowe! Pięć minut i już mnie tam nie ma, i nigdy więcej nie będzie.
Po drodze zachodzę do włoskiej, eleganckiej restauracji. Standard wydaje się być o niebo lepszy niż przed chwilą. Wydaje się... Przez 15 minut czekam przy stoliku aż ktoś łaskawie zwróci uwagę na moją osobę. Nikt nie zwraca. Idę do toalety. To nie zmienia sytuacji. Kierownik sali naskakuje starszemu małżeństwu, które siedzi 50 cementytów ode mnie. Z zaskoczeniem odprowadza mnie wzrokiem, kiedy opuszczam a la wykwintną restaurację.
Ratunkiem nieudanej kulinarnej podróży okazuje się indyjska restauracja. Mimo, iż jestem o 20 minut za wcześnie, właściwie od razu otrzymuje promocyjne danie. Wyboru nie ma, ale jest smacznie i sycąco. Nabieram sił na jeszcze jedno podejście – japońską restaurację. Nie każde punkty sprostały natłokowi klientów. To miejsce było tego doskonałym przykładem. Rozdrażniona obsługa, która nie radziła sobie z odpowiedziami na proste pytania, np. Czy jest wolny stolik? - Nie wiem, proszę sobie sprawdzić, ja nie mam czasu!
Zaskoczona wybuchem kelnerki, odpowiedziałam, że ja w takim razie nie mam czasu tutaj jeść. Tak niemiłym akcentem skończył się mój „Kulinarny Szlak”. Podsumowując wszystko, akcja na plus, choć uzbroić się trzeba w szczyptę cierpliwości. Gorzka niedziela nie zniechęciła mnie, na pewno za rok znowu wyruszę w rajd po knajpach.
Justysia