Gdyńska impreza okazała się wyjątkowo słabym wydarzeniem rozrywkowym. Zamiast zabawy przy muzyce i nieba pełnego lampionów, było picie alkoholu na plaży i słaba organizacja koncertów.
Gdyńska plaża zaczęła zapełniać się już o 19.00. Większość liczyła na dobrą zabawę w nadmorskim klimacie. Zaczęło się nieźle. Na dobry początek Smolik. Nastrojowa muzyka rozkręciła kilkunastotysięczną publiczność.
Kilka piosenek i cisza. Tłumy zaczęły się niecierpliwić. Zawłaszcza, że ilość wypitego alkoholu nieustannie rosła. Po półgodzinnej przerwie zaśpiewała polska gwiazda - Kayah. Ponownie na chwilę, wszyscy przypomnieli sobie po, co tu właściwie przyszli. Zabawa nie trwała jednak długo. Na scenie po raz kolejny rozpoczęły się zmiany (trwające wiecznie!) przed koncertem kolejnego artysty.
Część osób wolała opuścić plażę, niż czekać na wstęp Matthew Herberta, którego nazwisko i tak niewiele mówiło. Organizatorzy chcieli zapewnić mieszkańcom powiew świeżości, zamiast stawiać na czołowych artystów. Pomysł okazał się jednak mało trafiony. Winę za to ponosić może kiepska pogoda, ale również słabe przygotowanie sceny muzycznej.
Najgorzej jednak wypadła Akcja Lampiony. Miała być ona punktem kulminacyjnym imprezy, a okazała się totalną klapą. Nikt nie widział, gdzie i kiedy się odbędzie. Pierwsze lampiony puszczono już około północy. Na plaży tylko nieliczni byli trzeźwi, dlatego z koordynacją ruchów było ciężko. Lampiony zamiast lecieć w niebo, spadały na plażę. Jeden z nich wylądował na parasolu popularnego baru Contrast, o mały włos nie wywołując pożaru.
Tegoroczne CudaWinaki ciężko nazwać udaną imprezą. Zabrakło specyficznego dla Gdyni polotu. Miejmy nadzieję, że za rok będzie lepiej.