25.09.2014 12:00 0 Dominika Wardynszkiewicz
Kontynuujemy naszą podróż do Maroka... Jak spędziliśmy niecałe trzy tygodnie w Maroku? Co zobaczyliśmy? Kogo spotkaliśmy? Co nas śmieszyło, a co wkurzało? Odpowiedź na te oraz wiele innych pytań znajdziecie w naszych cotygodniowych relacjach. Zapraszamy na Czarny Ląd.
Więcej o podróżach na zgdanskado.blogspot.com
W Fezie byliśmy pod wieczór. Na dworcu CTM zaczepił nas taksówkarz i zaproponował, że za 60 $ zawiezie nas pod najważniejszą bramę medyny, czyli Bab Boujloud. Uciekliśmy od niego tak szybko jak się dało. Po długich poszukiwaniach odpowiedniej taksówki dojechaliśmy do medyny za 15 dh.
Trochę czytaliśmy o marokańskich, a w szczególności feskich o naganiaczach, ale Chefchaouen uśpiło naszą czujność. Weszliśmy w medynę, pierwsza myśl: nie jest tak źle. Nikt nas nie atakuje. Niestety po 5 minutach nastąpił atak zmasowany ze wszystkich stron. Naciągacze zauważyli, że mamy przewodnik Lonely Planet więc rzucali nazwy hosteli, które w nim polecają. Chodzili za nami, krzyczeli, nie chcieli odpuścić. Nie dało się nawet na chwilę przystanąć, żeby spojrzeć na mapę i pomyśleć gdzie dalej iść. Było ich całe mnóstwo. Po 10 minutach pobytu w tym mieście miałam już go serdecznie dość. Koniec końców zdecydowaliśmy się na "pomoc" jednego z nich. Za 5 dh miał nas doprowadzić do wybranego przez nas hotelu. Niestety po drodze do obranego celu wygadaliśmy się, że nie mamy zarezerwowanego w nim noclegu, więc trafiliśmy… Bóg jeden wie gdzie. Naganiacz zaprowadził nas w jakiś ciemny zakątek z rozpadającymi się budynkami i próbował nam wmówić, że w jednym z tych budynków kiedyś był hotel, którego szukamy, ale wykupili go Francuzi i zlikwidowali. No cóż… Potem oczywiście zaprowadził nas do "swojego" riadu. Obiektywnie muszę napisać, że riad był zadbany i nie aż taki drogi jak się potem okazało. Nie skorzystaliśmy jednak z oferty. W końcu udało nam się samodzielnie znaleźć jeden z polecanych w Lonely Planet hoteli, czyli Dar Bouanania. Dość drogi i syfiasty. Następnego dnia uciekliśmy z niego. Jednak w tamtym momencie jakikolwiek znaleziony hotel był dla nas wybawieniem.
Zostawiliśmy plecaki, wzięliśmy prysznic i poszliśmy na poszukiwanie jedzenia. Co ciekawe bez plecaków nie byliśmy już interesujący dla niechcianych pomocników. Jakby się rozpłynęli. Oczywiście ci zatrudnieni przez restauracje zapraszali, namawiali. Skusiliśmy się na jedną z tych właśnie restauracji (przy bramie Bab Boujloud). Promocyjna cena zestawu obiadowego: zamiast 70 dh 60 dh. W zestawie herbata, zupa, drugie danie i deser. Skusiliśmy się. Zupa była ok, a drugie danie niezgorsze.
Najzabawniej było z deserem. W menu była informacja: ciasto lub owoce sezonowe. Nam postawiono na stole dwa mini ciasteczka. Ja absolutnie nie miałam na nie ochoty więc poprosiłam o owoce sezonowe – ok, powiedział kelner i po chwili na naszym stole wylądował talerzyk mandarynek kupionych zapewne chwilę wcześniej na straganie (4 sztuki). Gdy wychodziliśmy właściciel restauracji zapytał jak nam smakowało. Odpowiedziałam, że szczególnie interesujący był deser. On na to, że jak mi mandarynki nie smakowały to następnym razem dostanę jabłka, banany, co tylko zechcę... Następnego razu nie będzie - odpowiedziałam mu w myślach.
Było już dosyć późno, a medyna żyła. Gwar, śmiechy, kolory, byliśmy zmęczeni a mimo wszystko chcieliśmy w tym życiu uczestniczyć. Smakować Fezu - pierwszej stolicy Maroka. Miasta, które może się pochwalić największą i najstarszą medyną na świecie. Następnego dnia wstaliśmy ok. 8:00. Zjedliśmy śniadanie. Chociaż powiem szczerze, że ciężko było zjeść to co nam zaserwowano, tym bardziej, że imbryk, talerzyk czy szklaneczka były tak brudne, że nie zachęcały. Zawinęliśmy się z Daru tak szybko jak tylko się dało. Naszą następną bazą noclegową był hotel Kewtar. Czystszy, aczkolwiek z ciepłą wodą bywało różnie, a czasem nawet nie bywało. Gdy tylko się zakwaterowaliśmy, od razu poszliśmy eksplorować miasto, z którym wiązaliśmy duże oczekiwania.
Podczas pobytu w Fezie zaleca się spacerować po medynie z przewodnikiem. Wg nas jednak spokojnie można się bez niego obejść. W mieście jest kilka dobrze oznaczonych szlaków/tras spacerowych i przemieszczając się nimi spokojnie zobaczycie to co najważniejsze. Zauważyliśmy nawet, że przewodnicy też chodzą tylko tymi szlakami. Każdy ze szlaków ma jakiś temat przewodni. Jest np. szlak fortyfikacji, szlak zabytków czy szlak rękodzieła. Przy każdym ważnym miejscu na danym szlaku postawiono tablice informacyjne w kilku językach. My skorzystaliśmy właśnie z opcji samodzielnego przemieszczania się tymi trasami. Plusem przemieszczania się po medynie z przewodnikiem jest na pewno to, że nie zaczepiają naganiacze, a niestety potrafią oni być uciążliwi, minusem to, że musicie za niego zapłacić.
Do większości feskich zabytków niewierni nie mają niestety wstępu. Tam gdzie nie mogliśmy wejść wtykaliśmy głowy, żeby zobaczyć co kryje się w środku. Tak było w przypadku największego w mieście meczetu Al Karaouine. Na szczęście można było wejść i zwiedzać Medresy, czyli dawne szkoły koraniczne, a dziś już tylko muzea. W Fezie najpopularniejsze są dwie: Medresa Attarine i Medresa Bou Inania. Obie mają pięknie zdobione dziedzińce wewnętrzne. Podłogi wyłożone są marmurową mozaiką, a ściany i drewniane drzwi pełne są szczegółowych zdobień. Warto odwiedzić obie. W drugiej z nich w piątki nadal funkcjonuje mały meczet.
Spacerując uliczkami medyny momentami czuliśmy niesmak. Z souków, o których się naczytaliśmy i nasłuchaliśmy zostało niestety niewiele. Zamiast przypraw lub rękodzieła sprzedawana jest chińszczyzna: adidasy, zegarki, okulary słoneczne. Z godziny na godzinę byliśmy coraz bardziej zawiedzeni. Po południu na ulicach pojawili się panowie (w wieku policealnym), którzy próbowali nas uszczęśliwić swoim towarzystwem. Całe szczęście nie było ich tyle co poprzedniego wieczoru (byliśmy bez plecaków). Mimo wszystko byli irytujący.
Oczywiście trafiliśmy też do miejsc klimatycznych takich jak Place Sefferine, gdzie rzemieślnicy całymi dniami wykuwają z mosiądzu garnki i inne naczynia. Jedynie w piątek nic się tutaj nie dzieje, jak zresztą w całej medynie. Miło wspominamy też sprzedawcę galaretek uwiecznionego na poniżej zamieszczonym zdjęciu.
Muszę przyznać, że przymierzał się do tego zdjęcia bardziej niż nie jeden profesjonalny model.
Co do piątku, jest to najważniejszy dzień dla muzułmanów, tak jak niedziela dla katolików. W piątki meczety są wyjątkowo zapełnione, a na ulicach panuje niesamowity spokój, medyna w Fezie jest wręcz senna. Souki są pozamykane, rzemieślnicy nie pracują. Jedynie dzieciaki gdzieniegdzie dzieciaki grają w piłkę.
Fez nieodzownie kojarzy się z garbarniami skór i nie bez przyczyny. W mieście jest największa garbarnia w Maroku zwana Chouwara. Byliśmy, widzieliśmy, potwierdzamy. Na dzień dobry dostaliśmy kilka listków mięty, które polecono nam włożyć do nosa. Podobno latem smród jest nie do wytrzymania, a mięta ma go łagodzić. Biorąc pod uwagę fakt, że my byliśmy wczesną wiosną, mięta się nie przydała. Z tarasu mieliśmy okazję zobaczyć proces garbowania i farbowania skór. Podczas farbowania skór nie stosuje się środków chemicznych. Tylko mięta, henna, szafran i gołębie odchody, które nota bene są przyczyną smrodu w garbarniach. Wstęp: co łaska. W Fezie produkty skórzane są lekko tańsze, więc jeżeli planujecie kupić torebkę, buty czy pasek to właśnie tam.
Fez to nie tylko medyna. Zdecydowanie polecamy zapuścić się poza jej mury, np. do znajdujących się nieopodal Grobowców Marynidów, a raczej do tego co z nich zostało. To było miejsce gdzie się zresetowaliśmy, usiedliśmy na trawce, wystawiliśmy twarze do słońca i podziwialiśmy panoramę medyny. Z tej perspektywy rzeczywiście było widać, że jest wielka, ogromna. Trzeba trochę powspinać się, ale naprawdę warto. Niedaleko Grobowców znajduje się Strażnica Północna (Borj Nord), w której siedzibę ma Muzeum Broni. Niestety zamknęli nam drzwi przed nosem. Do środka nie weszliśmy, ale panorama roztaczająca się ze wzgórza w 100% nam wynagrodziła ten niefart. Na szczęście najważniejszy "eksponat" stoi na dziedzińcu przed fortecą. Jest nim XVI-wieczna armata o nazwie Sidi Mimoun. Ma 4,80 m długości i waży ok. 12 ton!
Fez to także pałac królewski, do którego nie można niestety wejść. Od czasu do czasu przebywa w nim para królewska. Z zewnątrz wygląda imponująco, ciężko sobie wyobrazić co kryją jego mury. Podobno jest nad wyraz luksusowy.
Niedaleko pałacu znajduje się dzielnica żydowska Mellah i nowsza medyna, czyli Fes el Jedid. Naszym skromnym zdaniem, szkoda czasu na spacer po nich. Budynki w kiepskim stanie, a na straganach chińszczyzna. No, ale co kto lubi. Zaraz z Fez el Jedid trafiliśmy do feskiego ogrodu. Bujna zieleń, przystrzyżone trawniki, fontanny. Idealne miejsce na wypoczynek. W parku zabronione jest siadanie na trawnikach. Wystarczyło, że oparłam głowę o ziemię i już był przy mnie pan z ochrony. To miejsce to taka oaza spokoju.
W Fezie spędziliśmy dwa dni - czwartek i piątek. Znaczna część piątku to szwendanie się po dwóch głównych ulicach bez celu. Naszym zdaniem na zwiedzanie tego miasta spokojnie starczy dzień plus kilka godzin. Pierwsza stolica Maroka strasznie nas rozczarowała. Wyjeżdżaliśmy z niej lekko zniesmaczeni: chińszczyzną na soukach i ludźmi, którzy na każdym kroku próbowali wyciągnąć od nas pieniądze. W piątek wieczorem wsiedliśmy w autokar Supratours i ruszyliśmy na poszukiwanie nowej przygody. Witaj Merzougo, witaj Saharo!
Więcej o podróżach na zgdanskado.blogspot.com
cdn.