W tegorocznej edycji legendarnych regat OSTAR w ramach projektu „OSTAR for Dydek”, wziął udział, jako 8. Polak w historii, kpt. Krystian Szypka. Swój rejs zadedykował pamięci nieżyjącej już polskiej koszykarki Małgorzaty Dydek-Twigg „Ptyś”. Kpt. Krystian Szypka Atlantyk przepłynął w 28 dni 13 godzin i 30 minut. W regatach zajął trzecie miejsce w swojej kategorii i dziewiąte w klasyfikacji generalnej.
Chciałem się sprawdzić, chciałem doprowadzić do końca trud tego wyścigu w hołdzie Małgorzacie Dydek i gdyby była to łatwa przejażdżka nie byłaby godna być tego typu hołdem. Mój „Tribute to Margo” wypełniłem przyzwoicie i z bardzo ciepłym i pozytywnym przyjęciem po obu stronach oceanu – mówi kpt. Krystian Szypka w pierwszym wywiadzie po zakończeniu legendarnych regat samotników przez Atlantyk OSTAR.
Niektórzy twierdzą, że przepłynięcie Atlantyku, nawet w regatach OSTAR, to nic takiego...
Tak? To niech sami tego spróbują. Atlantyk bardzo mnie zaskoczył. Trasa północna, którą płynąłem to nieustanny chaos i błyskawiczne zmiany pogody. Poza dwoma dniami w czasie całego rejsu praktycznie nie widziałem słońca i gwiazd. Było za to wiecznie zachmurzone niebo, niemal codziennie deszcz, ciężkie mgły, bardzo nieregularna i kąśliwa fala, zaskakujące szkwały i wiecznie wymykające się prognozom pogody uderzenia sztormowych wiatrów związanych z ciągłym przemieszczaniem się frontów, niżów, klinów wyżowych i zatok niżowych. Ten wiecznie ponury i niepewny krajobraz bardzo negatywnie wpływał na moją kondycję psychiczną. Jakby tego było mało, w końcowej fazie rejsu - od zbliżenia się do Nowej Fundlandii - dodatkowo pojawiły się utrudnienia związane z niezwykle silnymi prądami, mieliznami, przenikającym zimnem i aktywnością rybaków, którzy, ku mojemu zdziwieniu, działają tutaj na zasadzie „wolnej amerykanki”.
Aż tak źle nie było, ale muszę przyznać, że kryzysy pojawiały się regularnie w drugim i trzecim tygodniu rejsu, kiedy na środku oceanu dystans do mety zmniejszał się powoli, do jakiegokolwiek lądu było bardzo daleko, zaczęły się awarie, a statki handlowe pojawiały się w częstotliwości jeden na dwie doby. Narasta wtedy niezwykle poczucie osamotnienia, ale wystarczyło regularnie znajdować sobie zajęcie i nie było tak źle. Szczególnie pomagało mi ręczne sterowanie, więc codziennie wyznaczałem sobie wachty na zmianę z autopilotem.
Podczas pierwszego sztormu przez moment byłem nie przypięty linką bezpieczeństwa do jachtu w czasie zwrotu i wtedy uderzyła w jacht załamująca się potężna fala. Zostałem wymyty z kokpitu jak liść i znalazłem się za burtą złapawszy się instynktownie jedną nogą i jedną ręką relingu. Kilka prób wdrapania się z powrotem na jacht trwało prawdopodobnie około minuty, ale wydawało mi się jakby to była wieczność. Od tego momentu poprawiłem system wpinania się tak, że mogłem przypiąć linkę jeszcze wewnątrz kabiny zanim wychodziłem do kokpitu.
Najpiękniejsze były chwile kiedy kończyły się kolejne sztormy, po kilkunastu godzinach walki (zawsze w ciężkich warunkach sterowałem ręcznie) nagle wiatr cichł, niebo oczyszczało się z chmur i wyglądało słonce bądź księżyc (nie na długo, ale te chwile były bardzo budujące). Natomiast najpiękniejszy był jeden z ostatnich dni, kiedy przez niemal cały dzień świeciło słońce, było już całkiem ciepło, wiatr stabilny o sile ok 15 węzłów, więc idealny do jazdy na pełnych żaglach, a do tego z korzystnego kierunku. Był to jeden jedyny taki dzień w czasie ponad 28 dni żeglugi..
Każdy sztorm był bardzo wyczerpujący, ponieważ bałem się zostawiać jacht na autopilocie (w czasie drugiego sztormu wystarczyło jedno wściekłe uderzenie fali w ster i siłownik autopilota rozleciał się na kawałki), dodatkowo sztormowanie na wiatr bardzo wysila jacht (uderzenia fal, napięcia takielunku, itp) więc cały czas obawiałem się ile takich uderzeń jacht jeszcze wytrzyma. Ale zaciskałem zęby i mówiłem sobie "wywieje się wcześniej czy później, ale w końcu się wywieje". Ważne było to, że byłem zawsze dobrze przygotowany: termos z herbatą, coś do jedzenia zawsze pod ręką, linkami przywiązanymi do zejściówki połączone miałem ważne w razie awarii torby z wyposażeniem, narzędziami i środkami wzywania pomocy, więc nawet w razie krytycznej sytuacji byłem w stanie szybko i skutecznie reagować.
Powiem szczerze - było zupełnie inaczej niż się spodziewałem, ale rejs spełnił moje oczekiwania. Chciałem się sprawdzić, chciałem doprowadzić do końca trud tego wyścigu w hołdzie Małgorzacie Dydek i gdyby była to łatwa przejażdżka nie byłaby godna być tego typu hołdem. Było dla mnie bardzo dużym obciążeniem, aby godnie ukończyć ten szalony rajd przez Atlantyk i tym samym godnie spełnić oczekiwania przyjaciół, kibiców i wspierających mnie osób i instytucji i myślę, że się udało. Mój „Tribute to Margo” wypełniłem przywozicie i z bardzo ciepłym i pozytywnym przyjęciem po obu stronach oceanu. Nawet w najcięższych chwilach nie myślałem o tym, że to koniec - w głowie zawsze miałem nadrzędną motywację - musisz dopłynąć do końca, myśl i działaj, nie ma sytuacji bez wyjścia.
To prawda. Dochodząc do mety byłem trochę zaniepokojony, ponieważ po bardzo ciężkiej dobie (opłynięcie mielizn i prądów Nantucket) liczyłem na szybkie dostrzeżenie upragnionego już lądu. Tymczasem pomimo wskazań GPS, że znajduję się 6-7 mil od brzegu, nie było widać nic na horyzoncie. Nagle na niebie wybudował się ogromy cumulonimbus, bojąc się manewrowania przeżaglowanym jachtem u wejścia do portu zdecydowałem się na zarefowanie żagli w oczekiwaniu na uderzenie szkwału. Po kilku minutach zamiast oczekiwanego uderzenia wiatru dostrzegłem pędzące w moją stronę trzy motorówki. Był to komitet powitalny: rib z oficjalną komisją OSTAR, fotograf regat i koledzy z nowojorskiego YKP. Pojawiły się powiewające polskie flagi i pierwsze jeszcze przedmetowe gratulacje. W takiej asyście poczułem się doskonale i w tym też momencie wyłoniły się zarysy amerykańskiego wybrzeża. Ponieważ wiatr wzmógł się tylko do około 20 węzłów rozrefowałem częściowo żagle i dość szybko znalazłem się na linii mety. Odgłos syreny potwierdzającej zakończenie wyścigu i okrzyki przyjaciół gratulujących ukończenia tego morderczego rejsu z pewnością bardzo długo zostaną w mojej głowie, to była naprawdę piękna i wzruszająca chwila. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach prowadzony przez motorówkę harbour-mastera znalazłem się przy kei Newport Yacht Club. Tutaj przywitanie jakie mi zgotowano było niewiarygodne. Pełna keja przyjaciół: zawodnicy, którzy dotarli wcześniej - wśród których była szczególnie ważna osoba - Asia Pajkowska, organizatorzy z Plymouth i Newport, Kasia Dydek, najbliżsi przyjaciele, bez których nie byłbym tak dobrze przygotowany do regat, Polonusi z USA i Kanady, koledzy z YKP New York... szampan, uściski, gratulacje i łzy wzruszenia, których nie dało się powstrzymać. Pomimo rygorów graniczno-celnych uzyskałem zgodę na opuszczenie jachtu i poruszanie się wyłącznie w obrębie kei, do której przycumowałem, szczęśliwie przy tej samej kei zacumowała Asia swoim „Cabrio 2”, wiec wieczór upłynął we wspaniałym towarzystwie na przestronnym pokładzie tego katamaranu. Było wspaniale. Jestem pierwszym żeglarzem w OSTAR, który swój rejs zadedykował nieżyjącej osobie. To budziło ogromne zaciekawienie.
Absolutnie nie. W końcu było to moje marzenie i dwa lata ciężkiej pracy, żeby stanąć na starcie tego legendarnego wyścigu. Natomiast muszę przyznać, że prawie miesiąc samotnej walki na morzu to bardzo długo i ciężkie chwile nawiedzały głowę jak nieustannie pojawiające się ciężkie chmury na horyzoncie.
Co dalej? Jeszcze o tym nie myślę. Na razie łódka wraca do kraju dzięki zaprzyjaźnionej, bardzo profesjonalnej załodze. Z pewnością nie oprę się pokusie startu w kluczowych samotniczych regatach bałtyckich: Polonez Cup i Bitwa o Gotland. Będę też z pewnością chciał zaangażować się dalej w poregatową promocję projektu "Ostar for Dydek". Potem przyjdzie koniec sezonu i to dopiero będzie najlepszy czas na planowanie: mapy świata rozłożone na podłodze przed kominkiem i wodzenie po nich palcem na pewno przyniesie pomysły na kolejne ambitne wyzwania. Oczywiście cały czas myślami jestem przy "dużym kółku" dookoła świata, ale to wymaga wielu przemyśleń i dobrej koncepcji przygotowań.