Pojęcie zdrady ma różne wymiary. Niekoniecznie fizyczne... Poznaj historię naszej czytelniczki, która zaufała nieodpowiedniemu mężczyźnie.
Wystarczył rok by cały mój świat odwrócił się do góry nogami, a system wartości nabrał innego wymiaru.
Spotkałam go zimowego wieczora. Był grudzień, tuż przed świętami. Wszystko było takie zwyczajne, jak co roku. Moja dorastająca córka zapragnęła śpiewać w chórze. Od zawsze ciągnęło ją do muzyki. Znalazłam w internecie telefon do dyrygenta prowincjonalnego chóru. Zadzwoniłam i umówiłam nas na przesłuchanie. Córka bardzo się denerwowała, przygotowała dwa utwory – tak na wszelki wypadek.
Nadszedł dzień przesłuchania. Godzina 18.30. Stawiłyśmy się w sali, gdzie odbywały się próby chóru. Przywitał nas mężczyzna w dojrzałym wieku, który przedstawił się jako dyrygent. Był szarmancki i niezwykle uprzejmy. Miał przejmujące i analizujące spojrzenie. Córka bez żadnego problemu została przyjęta. Uśmiech promieniał na jej twarzy, a na twarzy dyrygenta widać było analizę mojej osoby. Kiedy omawialiśmy szczegóły uczęszczania do chóru, wtrącił niby przypadkiem – szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej.
Wrażenie, jakie zrobił na mnie było raczej kiepskie. Starszy, łysiejący mężczyzna ze zbyt wysoko uniesionymi spodniami. I do tego śpiewak operowy. Zupełnie nie moja bajka. Ja, jako dojrzała kobieta, ze sporym bagażem doświadczeń i młodszym od siebie mężem byłam raczej zainteresowana robieniem kariery, niż podstarzałym i na pozór nudnym dyrygentem.
Czas mijał nieubłaganie. Córka uczęszczała na próby dosyć regularnie. Aż któregoś razu tuż po próbie zadzwonił telefon. Pan dyrygent z najwyższym kunsztem dyplomacji przywitał się i podjął rozmowę. Temat rozmowy nie był mi bliżej znany, miał ochotę po prostu porozmawiać. Przyjęłam to, jako, miły gest i nic więcej. Innym razem, kiedy chciałam uiścić opłaty za chór, odmówił mi pod pretekstem, że córka jest niepełnoletnia i nie pracuje. Co jakiś czas miałam okazję zobaczyć się z nim. Te jego miłe spojrzenia, całowanie ręki – robiło na mnie piorunujące wrażenie. Zwłaszcza, że mój mąż nigdy się w ten sposób nie zachowywał. Kiedy spotykałam go miałam wrażenie, że ma nade mną władzę. Jego spojrzenie przeszywało mnie.
Zaczęliśmy kontaktować się ze sobą przez smsy. Trwało to rok. Były dni, że pisaliśmy ze sobą przez cały dzień, a później nastawał czas ciszy. Nie odzywaliśmy się do siebie przez tydzień, pomimo tego, że nic się nie stało. Zachowywaliśmy wciąż formę oficjalną „Pan” i „Pani” i nigdy nie przekraczaliśmy pewnej granicy. Rozmawialiśmy ze sobą o wszystkim, ale wciąż miało to formę znajomości, a nie romansu. Kiedy w moim małżeństwie zaczęły dziać się różne dziwne rzeczy, on starał się mnie wspierać i podnosić na duchu. Wtedy uświadomiłam sobie, że zależy mi na nim, że nie jest już dla mnie tylko dyrygentem mojej córki. Zauważyłam, że podczas paru ostatnich miesięcy wygolił się na łyso, zaczął dbać o siebie i nosić modne spodnie. Wymienił okulary. I nagle okazał się cholernie przystojny.
Pewnego wieczoru, kiedy pisaliśmy ze sobą postanowiłam skończyć z tą oficjalną formą rozmów i zaproponowałam abyśmy mówili sobie po imieniu. Niestety odpisał dopiero po paru dniach, twierdząc, że z szacunku dla mojej osoby wolałby by pozostało tak jak było dotychczas. Czułam się upokorzona. Tak jak bym dostała w twarz. Nie mogłam zrozumieć jego sposobu myślenia. Przecież rozmawialiśmy ze sobą o wszystkim, a przejście na „Ty" było barierą nie do pokonania. Miałam wątpliwości, czy jego zbyt wysokie mniemanie o sobie nie jest przyczyną takiego postępowania? Ale nie czułam się kimś gorszym. Moje wykształcenie miało swój prestiż, a moja pozycja życiowa była na wysokim poziomie. Było mi bardzo przykro.
Kilka tygodni wcześniej kupiłam bilety do opery. On występował tam. Pojechałam. Spotkaliśmy się. Nie byłam już tą samą osobą. Nie potrafiłam ukryć rozczarowania jego zachowaniem. Bez trudu zauważył mój gniew. Kiedy wróciłam do domu napisał smsa. Zrozumiał, że się gniewam. Po krótkiej wymianie zdań, znów było tak jak dawniej. Zbyt bardzo mi zależało, choć zniewaga gdzieś w środku we mnie tkwiła. To był mój błąd, należało się wówczas wycofać. Niestety brnęłam w to dalej.
Z każdym dniem, z każdą jego wiadomością czułam, że coraz bardziej mi zależy, że nie mogę bez niego żyć. Kiedy interesował sie moimi dziećmi, moim życiem i kłopotami małżeńskimi dawało mi to powód do myślenia, że i ja dla niego nie jestem obca. Niestety się pomyliłam. Jego współczucie i wyrozumiałość były wyrachowaną grą.
Pewnego dnia do późnych godzin nocnych rozmawialiśmy ze sobą. Wydawało mi się, że jestem najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Następnego dnia chór miał koncert z okazji państwowego święta. Kiedy tam zobaczyliśmy się nasze spojrzenia były wręcz niebezpieczne. Stawiając każdy krok czułam jego spojrzenie na sobie. Nie byłam mu dłużna. Była w tym cudowna magia, a jego pocałunek w rękę był inny niż zwykle. Tak bardzo się cieszyłam i ufałam mu w to co mówił i pisał. Postanowiłam, że muszę złapać oddech, by móc przemyśleć wszystko to co się działo. Przecież byłam mężatką. Może moje małżeństwo zmierzało ku końcowi, ale wciąż trwało.
Po jakimś czasie moja córka znała już szczegóły naszej znajomości. Bacznie obserwowała zachowania dyrygenta w stosunku do swojej osoby jak i innych. Była wspaniałą obserwatorką. Zaraz „wywąchała” że coś jest nie tak. Że Pan dyrygent lubi więcej kobiet i z co niektórymi jest na „Ty”. Bolało mnie to. Gdybym nie znała różnych szczegółów z życia chóru pewnie błądziłabym dalej.
Pewnego dnia Szanowny Pan zadzwonił do mnie z prośbą bym pomogła mu załatwić pracę jednej młodej chórzystce. Zaniepokoiło mnie to. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Czułam, że coś się wydarzyło, ale nie mogłam zrozumieć, że można być tak bezczelnym. I nie pomyliłam się. W krótkim czasie przekonałam się, że młoda chórzystka jest quasi przyjaciółką Pana dyrygenta.
Został mi wylany kubeł zimnej wody na głowę. Abym przejrzała na oczy. Za namową córki podjęłam decyzję o jej odejściu z chóru. O tym, że nie pozwolę by ktoś bawił się moimi uczuciami.
Właśnie wyjeżdżałam w służbową podróż zagraniczną, kiedy postanowiłam, że nadszedł czas zakończyć tą krótką i jakże bolesną znajomość. Kupiłam kartkę, napisałam parę słów wyjaśnienia. Dokupiłam jeszcze czekoladki i pojechałam się pożegnać. Miałam nadzieję, że uda się nam rozstać z klasą. Podziękowałam, wręczyłam czekoladki z listem. Obyło się bez żadnych morałów. Miałam wrażenie, że zrobiłam mu przysługę, że właściwie czekał na to. Pobyt za granicą pozwolił mi się trochę wyciszyć i zacząć planować dalszą przyszłość bez miejsca dla Pana dyrygenta.
Kiedy wróciłam do kraju na moim telefonie ukazał się znajomy numer - Pan Dyrygent. Troskliwie pytał czy wszystko w porządku. I przez chwilę znów czar wrócił. Miałam motyle w brzuchu, a w głowie zawroty. Nie mogłam przestać myśleć o nim. Aż nastał ten trudny dzień – dzień prawdy, kiedy emocje wzięły górę i wykrzyczałam mu wszystkie moje żale. Że byłam dla niego tylko „opcją” na samotne dni, że bawi się ludźmi. W pożegnalnym geście dwóch kulturalnych ludzi, obiecaliśmy sobie, że nie będziemy przechodzić na swój widok na drugą stronę ulicy. Smutek rozrywał mi serce. Niestety rzeczywistość była trudna. Długo nie mogłam się pozbierać. A on z wrażliwego człowieka nagle stał się przydrożnym kamieniem, który nic nie odczuwał.
Niedawno go spotkałam. Szedł chodnikiem, tuż koło mojego samochodu. Patrzyliśmy sobie w oczy. Nie było go stać na zwykłe „Dzień Dobry”.
Kora