11.12.2020 20:30 25 NW Na froncie walki z covid-19

'Szpital nie wygląda już tak, jak kiedyś' - położna opowiada o cieniach walki z COVID-19

Fot. Karolina Lisakowska, archiwum prywatne

Epidemia COVID-19 rozpoczęła się 17 listopada 2019 roku w mieście Wuhan w prowincji Hubei, w środkowych Chinach. 11 marca 2020 roku uznana została przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) za pandemię. W połowie stycznia wirus rozprzestrzenił się w całych Chinach, a w drugiej połowie lutego ogniska zakażeń wybuchły w Korei Południowej, we Włoszech i w Iranie. Pierwszy przypadek w Polsce odnotowano 4 marca 2020 roku. Od tego czasu temat koronawirusa był już na językach wszystkich. Na niemal całym świecie rozpoczęła się walka z wirusem, która trwa do dziś. W ramach nowego cyklu „Na froncie walki z COVID-19” rozmawiać będziemy z lekarzami, pielęgniarkami, ratownikami medycznymi, pracownikami DPS-ów czy pacjentami m.in. o tym, jak wygląda szpitalna rzeczywistość, jak radzą sobie ze stresem i stwierdzeniami, że „koronawirus to ściema”.

„Na pierwszy ogień” wzięliśmy pielęgniarkę ze Szpitala w Pucku Karolinę Lisakowską. Pracę w szpitalu rozpoczęła we wrześniu 2019 roku na Oddziale Położniczo-Ginekologicznym. Zdobywając potrzebne umiejętności udało się jej w sierpniu tego roku „dostać” na wymarzoną porodówkę. Nie nacieszyła się jednak nowym miejscem pracy zbyt długo, ponieważ od 19 października - właściwie z dnia na dzień - szpital stał się tzw. jednoimiennym. Karolinie przyszło zamiast witać nowe życia… żegnać te starsze.

NW: Do niedawna pracowałaś na sali porodowej, gdzie zazwyczaj wita się nowe życia. Niedawno dołączyłaś do zespołu covidowego. Między innymi dlatego, że nie chciałaś zostawiać na „polu bitwy” swoich kolegów po fachu. Powiedz proszę, jak skrajnie różna jest praca w tych dwóch miejscach - gdzie na jednym widzisz radość, a na drugim niemal codziennie odbywa się czyjś dramat.

Karolina Lisakowska: Praca na Oddziale Położniczo-Ginekologicznym przede wszystkim kojarzy się z salą porodową – to oczywiste, ponieważ to „esencja” pracy położnej – tak przynajmniej mówią na to starsze koleżanki położne. Nie mniej jednak jest to również oddział, na którym dzieją się okropne tragedie. Zdarzają się poronienia, porody dzieci chorych czy nawet martwych. Ja, osobiście nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam i nie jestem w stanie wyobrazić sobie bólu i tragedii kobiet – pacjentek, które trafiają pod naszą opiekę. Po raz pierwszy zetknęłam się ze świadomym procesem umierania podczas pandemii. Spora część naszych pacjentów na oddziale „covidowym” umiera w pełni świadomie. Określam to – dusi się żywcem – ponieważ tak wygląda to przy tym schorzeniu. Pacjenci mówią o tym, że się boją albo, że nie chcą jeszcze odchodzić.

NW: To musi być naprawdę trudne. Co wtedy mówicie?

Karolina Lisakowska: To była dla mnie kompletnie nowa sytuacja. Trudno cokolwiek powiedzieć człowiekowi, który wie, że umiera. Przecież doskonale wiem, że już „nie będzie dobrze”. Wiem tylko, że niedługo nie będzie już bolało.

Myślę, że pacjentki ginekologii zapamiętują mnie jako tą „młodą gadatliwą”, bo czerpię ogromną przyjemność z samej rozmowy z pacjentkami. Opowiadają o swoich rodzinach, dzieciach i wnukach. Obecnie nie ma na to ani czasu, ani możliwości. Pracy na oddziale covidowym jest dużo. Pot, bieganina i pośpiech - to praktycznie codzienność. Brakuje czasu na zwykłą pogawędkę „o niczym”. Staram się wykorzystać tzw. „międzyczas” kiedy np. mierzę temperaturę na oddziale albo podłączam kroplówki, ale nie ukrywam, że to nie jest wystarczające. Poza tym, dbamy też o własne bezpieczeństwo. Staramy się spędzać z pacjentem jak najmniej czasu, ponieważ istnieje ryzyko, że same zachorujemy, a wtedy kto się nimi zajmie?

NW: Jak na przestrzeni tych kilku miesięcy zmieniała się wasza praca? Z dnia na dzień właściwie dowiedzieliście się, że stajecie się szpitalem jednoimiennym.

Karolina Lisakowska: Wiadomość o przekształceniu była swojego rodzaju szokiem. Chociaż w pierwszej chwili przyjęłam to kompletnie spokojnie, to strach przychodził z każdą następną godziną. Zastanawiałam się czy podołam – fizycznie, psychicznie i technicznie. Przede wszystkim obawiałam się, że nie mam wystarczających umiejętności. Na początku praca rzeczywiście była chaotyczna – ale był to brak organizacji. W miarę upływającego czasu i kolejnych „burz mózgów” wypracowałyśmy sobie system pracy. Niestety problemem na skalę kraju jest wciąż brak personelu. Coraz głośniej w mediach mówi się o palącym problemie braku pielęgniarek i położnych.

Fot. Karolina Lisakowska, archiwum prywatne

NW: Opowiedz o najtrudniejszym dniu. Jest jakieś wydarzenie, które wspominasz najgorzej?

Karolina Lisakowska: Najtrudniej wspominam pierwszą reanimację, w której przyszło mi wziąć czynny udział. Stan pacjenta pogorszył się nagle. Rozmawiam z nim, wychodzę z sali, wracam po 10 minutach i widzę, że nie jest dobrze. Jest siny. Dusi się. Telefony, leki, tlen. Wszystko działo się tak szybko, że właściwie sama nie wiem, jak to się stało, że kilka minut później podawałam mu adrenalinę. W tym momencie nie myśli się o zdenerwowaniu, o temperaturze. W zaparowanych goglach nie widać kompletnie nic, ale to nie jest ważne – walczymy. Nie mogłam chwycić ampułek z lekami w trzech parach rękawiczek, nie widziałam przez parę na goglach, ale liczy się czas, nie estetyka. Na reanimację nie byłam przygotowana zupełnie. Nie udało nam się uratować tego pacjenta. Koleżanka, która była wtedy ze mną i też była to dla niej pierwsza taka sytuacja, zapytała mnie „co musimy teraz zrobić?” odparłam, że „nie wiem, ja idę płakać” i poszłam płakać. Dopiero wtedy dotarły do mnie emocje, które blokowałam, aby działać skutecznie. Trwało to chwilę, uspokoiłam się i wróciłam do pracy. Było tam jeszcze około 20 innych pacjentów, którymi trzeba było się zająć.

Fot. Daniel Zaputowicz/TTM

NW: Stykacie się w szpitalach z ludzkimi tragediami dzień w dzień. Widzicie na własne oczy, jakie spustoszenie sieje wirus. Ryzykujecie swoje zdrowie i życie, poświęcacie wiele czasu i siły – fizycznej oraz psychicznej, by walczyć o zdrowie każdego pacjenta, który pojawia się na waszym oddziale. Mimo tego wciąż słyszymy opinie, że to „przesada”, że wirusa nie ma albo był, ale dawno temu, a teraz zostało to rozdmuchane. Co czujecie gdy słyszycie takie opinie?

Karolina Lisakowska Ja wyznaję zasadę, że nie będę się kłócić z kimś, z kim nie warto. Ktoś, kto nie wie, jak wygląda moja codzienna praca, nie ma wykształcenia medycznego i czerpie wiedzę z internetu nie jest dla mnie żadnym autorytetem w tej dziedzinie. Jak jadę do mechanika samochodowego to nie kłócę się z nim, co zepsuło się w moim samochodzie, bo się na tym nie znam. Dziwnym trafem w internecie aż roi się od specjalistów w zakresie szczepień i chorób zakaźnych. Za każdym razem, kiedy widzę komentarz w stylu „wirusa nie ma” ironicznie myślę sobie „okej, to znaczy, że nie muszę iść jutro do pracy”. Wręcz nie dowierzałam, kiedy czytałam o „aktorach w szpitalach”. Ludzie duszą się na moich oczach, a potem słyszę, że umierają na nieistniejącą chorobę. To może wcale nie umierają? Myślę, że jednak mi się nie wydaje. Jestem w pracy dość często, patrzę na ludzkie tragedie i zachodzę w głowę, jak można powiedzieć tym ludziom, że udają.

NW: Można powiedzieć, że dla tych wszystkich osób, które przebywają w waszym szpitalu jesteście na ten dany moment najbliższymi osobami. Zakażone osoby odchodzą w pewnym sensie w samotności?

Karolina Lisakowska: Samotność na oddziale to moim zdaniem jeden z największych problemów. Nie zapominajmy, że niektórzy umierają i nie mogą zobaczyć swoich bliskich po raz ostatni. My nie jesteśmy w stanie zastąpić im najbliższych. Brak czasu i personelu to jedno, ale szpital nie wygląda już tak, jak kiedyś. Nasze umundurowanie jest dalekie od przyjaznego. Zdarza się, że mniej świadomi pacjenci się nas boją. Wcale im się nie dziwię – rzeczywistość szpitalna przypomina teraz dobre science-fiction, szczególnie dla ludzi starszych, którzy nie rozumieją sytuacji. Umożliwiamy pacjentom kontakt telefoniczny z rodziną. Zdarza się, że niektórzy przyjeżdżają pod szpital tylko po to, by zobaczyć swoich bliskich machających przez okno. Procedury są jasne i zapewniają bezpieczeństwo społeczeństwu – nie możemy wpuścić kogoś, aby się zaraził i pośrednio spowodował hospitalizację kolejnych dziesięciu osób.

NW: Jak praca w tych trudnych warunkach odbija się na życiu prywatnym? A może nie odbija się negatywnie w ogóle?

Karolina Lisakowska: Odbija się, oczywiście. W ciągu ostatniego miesiąca życie całej mojej rodziny kręci się wokół mojej pracy. W wolnych chwilach staram się odpoczywać i zbierać siły na kolejny dyżur. „Zresetować głowę”, skierować myśli na coś innego. Cały czas się uczę, studiuję zaocznie i to odbija się też na mojej nauce. Sama pandemia dość mocno ją zmieniła – zajęcia odbywają się teraz online, więc nie spotykam się z koleżankami z roku, a to często pozwalało mi na swego rodzaju „odpoczynek od szpitala”. Nie ukrywam, że tęsknię za normalnością. Całkiem niedawno był taki okres, kiedy zamknęłam się w drugiej części domu i przez tydzień nie widywałam swoich rodziców, ponieważ istniała możliwość, że jestem zakażona a strasznie bałam się ich zarazić. To było dla mnie bardzo trudne.

NW: W mediach nie raz słyszało się o pielęgniarkach, ratownikach czy lekarzach, którzy ze względu na bliski kontakt z osobami zakażonymi SARS-CoV-2 nie byli przez społeczeństwo akceptowani. Czy Ciebie to spotkało albo słyszałaś o podobnym przypadku?

Karolina Lisakowska: Od klaskania z balkonu do wyrzucania ze sklepów… Ostatnio po pracy pojechałam prosto na zakupy i zupełnie zapomniałam, że cały sprzęt dość mocno odcisnął mi się na twarzy. Miałam co prawda maseczkę, ale ślad gogli na czole wystarczył, aby przypomnieć pewnej pani o dystansie społecznym minimum 2 metry. Było to jednak dla mnie, mimo wszystko, zrozumiałe – strach to bardzo silny bodziec. Znacznie bardziej odczuwam obecną sytuację – kwestię dodatków covid. Najpierw usłyszeliśmy, że to był błąd. Po przyznanych dodatkach coraz częściej słyszę, że „zarobię na pandemii” albo, że „to mi się opłaca”. Dodatki – owszem, motywują mnie do pracy, ale z ręką na sercu oddałabym wszystkie te pieniądze, aby skończyć pandemię, kwestię szpitala zakaźnego i wrócić na salę porodową. Nie mogę tego zrobić i nie jest to wymysł ani mój, ani moich przełożonych. Nie zależy mi na poklasku społecznym. Nikt nie musi mówić „podziwiam cię”. Chcę tylko, aby szanowano co robię. Praca jest w warunkach nadzwyczajnych, morale się kończą, jest nam coraz trudniej wracać codziennie do pracy. Można powiedzieć – „to nie przychodź” – ale kto się zajmie chorymi ludźmi? Poza tym, jestem daleka od twierdzenia, że ta praca to powołanie. Nikt nie zapłaci wdzięcznością za mieszkanie. Pracuję lepiej, kiedy jestem do tej pracy motywowana, a chyba nie ma lepszej motywacji niż kwestia finansowa?

NW: Czy chociaż raz miałaś ochotę „rzucić tę robotę”?

Karolina Lisakowska: Prawdę mówiąc często mam na to ochotę. Widzę po sobie, że jestem coraz bardziej zestresowana i odczuwam skutki tej pracy. Po takim trudnym dniu, kiedy wracam do domu i staram się odsunąć myśli „dyżurowe” na bok, zając się czymś innym. Tak, wiele razy w duchu pomyślałam sobie, że mam dość i nie dam rady tam pójść. Mam wokół siebie bliskich, którzy pomagają mi trochę odpuścić i jednak za każdym razem wygrywa myśl „co z pacjentami? co z dziewczynami na oddziale? kto przyjdzie za mnie?”. Czuję się związana z tym miejscem, z tymi ludźmi. Nie pracuję długo w tym szpitalu, nie mam też dużego stażu pracy w zawodzie, ale nigdy nie pracowałam nigdzie indziej. To jakby „alma mater”. Nauczyłam się tam praktycznie wszystkiego, co potrafię. Nieuczciwie byłoby teraz wszystko zostawić bo przez chwilę jest gorzej.

NW: Pracy z pewnością nie ułatwiają wam wasze „kosmiczne stroje”?

Karolina Lisakowska: Kombinezon fizycznie ogranicza nasze ruchy. Dochodzi do tego temperatura, bo jest w nim gorąco i dyskomfort spowodowany utrudnionym oddychaniem. Są czynności, które teraz wykonuje się znacznie trudniej, np. pobieranie krwi, zakładanie wkłuć. Czasem ślizgamy się na foliach założonych na nasze buty. Zupełnie inne warunki niż te, do których wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni. Z pewnością we znaki daje się też stres. Bywają lepsze i gorsze dni. Praca na oddziale zakaźnym nie jest tym, czego oczekiwałam rozpoczynając studia położnicze, ale życie potrafi nas zaskakiwać na każdym kroku. Mam nadzieję, że wszyscy już niedługo wrócimy do życia sprzed pandemii. Bardzo tęsknię za swoim oddziałem, „cudem narodzin” i pacjentkami.

Fot. Karolina Lisakowska, archiwum prywatne

NW: Na koniec może jakiś akcent optymistyczny. Powiedziałaś o swoim najgorszym wspomnieniu, a masz jakieś dobre, które napawa optymizmem? Co u was wywołuje na twarzach uśmiech?

Karolina Lisakowska: Ostatnio jeden z pacjentów, który wyszedł zdrowy z naszego szpitala zadzwonił, że stoi przed wejściem i ma dla nas coś słodkiego, bo chciał nam podziękować i pokazać, że już dobrze się czuje. Mnie bardzo rozczulają starsi ludzie. Opowiadają o żonach, dzieciach, o swojej przeszłości. Często uśmiechamy się pod kombinezonami. Te dobre wspomnienia to też atmosfera między koleżankami pracującymi ze mną na oddziale – chociaż jako położna wśród doświadczonych pielęgniarek internistycznych powinnam raczej powiedzieć, że to ja mam zaszczyt pracować z nimi. Przyjęły mnie do siebie bardzo ciepło i serdecznie. Cały czas bardzo cierpliwie uczą mnie specyfiki pracy z pacjentem internistycznym. Towarzystwo często rekompensuje mi wiele trudnych sytuacji. Czasem wystarczy, że wrócimy do dyżurki i pośmiejemy się do siebie. Te dziewczyny to anioły ze stali. W ciągu miesiąca nauczyłam się od nich tak wiele, że będę wdzięczna do końca życia.

Fot. Karolina Lisakowska, archiwum prywatne


Czytaj również:

Komentarze

W trakcie ciszy wyborczej dodawanie i przeglądanie komentarzy jest zablokowane.