13.06.2014 12:02 0 Tekst i zdjęcia: Justyna i Konrad Spuła
Znamy wszyscy przyklejone na stałe do Indii takie określenia jak „kolorowe Indie”, „kraj kontrastów”, „pachnące Indie” i pewnie ze sto podobnych. Ale co to właściwie znaczy? Jak to się ma do rzeczywistości? Niby wszystko się zgadza, ale to tak jakby o Polsce powiedzieć „kraj Słowian”, albo „kraj ziemniaków i wódki”. Powierzchowne i niezbyt treściwe hasła.
Ja bym temat ugryzła z nieco innej strony. Na pewno każdy, który znajdzie się w kraju należącym do całkowicie innego kręgu kulturowego, innego systemu wierzeń religijnych, będzie go tłumaczył na swoje, po swojemu. Moje wrażenia z Indii dalekie były od krótkiego, mocno skondensowanego stwierdzenia, że są kolorowe.
Gorąco. Jeszcze nie wytoczyliśmy się z pokładu naszego boeinga, a już czujemy jak dusi nas upalna wilgoć nocnego powietrza. Jest 2.00, może 3.00 nad ranem. Na lotnisku podłogi pokrywają grube, ciężkie dywany w kolorze krwawiącego buraka. Ze ściany w centralnym holu wyrywają się wielkie, złote dłonie zastygłe w mudrach. Od razu wiesz gdzie jesteś.
Pierwsza noc w Indiach jest przerażająca. Mówię o tej naprawdę pierwszej, kiedy nadal konfrontujesz te wszystkie powszechnie znane hasła z obrazkami za oknem taksówki. Uświadamiasz sobie, że takich kolorów nocy nie znasz – mieszanka szarego, burego i czarnego skąpana w mdłym, skąpym świetle latarni ulicznych. Gruzy, śmieci, ciała leżące na chodnikach – nie wiesz czy rano same się podniosą, czy ktoś je stąd zabierze.
Kolory zalewają ulice dopiero nad ranem i nie znikają aż do zmroku. Czyste, wyprasowane męskie koszule i kobiece sari. Wśród tego niekończącego się gruzowiska czujesz jak pył uliczny przykleja się do europejskiego ciała. A oni wszyscy czyści, świeży tak samo przez cały dzień. Świt w Indiach budzi się równo o 6.00 rano. Zmrok zapada równo o 18.00. W żaden sposób nie przekłada się to na ruch uliczny i aktywność mieszkańców. Ulice potrafią kipieć do północy każdego dnia. Tyle, że w pewnym momencie znikają niemal całkowicie sari, a zostają jedynie koszule. Gdziekolwiek ty się pojawisz, oczy zwracają się w twoim kierunku. Jesteś biały, więc nie ma większego znaczenia czy zakutasz się od szyi aż po kostki, czy wystroisz się jak celebryta z żurnala. Cokolwiek na siebie założysz, jesteś interesujący. Mężczyźni i dzieci chętnie do ciebie podchodzą – jedni liczą na datek, drudzy chcą po prostu się przywitać. Poza zdawkowym „Hallo, how are you?” raczej nie powiedzą za dużo.
Chcesz coś zjeść. Na ulicach roi się od handlarzy swoistym fast food – jak samosy. Ale na to nie możesz się zdecydować, bo szkoda ci spędzić następny tydzień gdzieś pomiędzy łóżkiem a toaletą. Idziesz do jakiegoś lokalu. Dostajesz Menu i albo wybierasz dania po obrazkach – o ile są – albo podpytujesz co jest czym, albo jesteś przygotowany i masz jakąś ściągawkę przygotowaną w domu. Nie ma to znaczenia. I tak, kiedy postawią przed tobą posiłek, najpierw musisz go obejrzeć i zastanowić się w jaki sposób go zjeść. Czy będzie ci smakować to już nie kwestia restauracji, lecz twojego gustu. Na pewno jednak zapłacisz za niego niewiele.
Problem stanowi kawa i herbata. Lubisz, bo pijasz w domu często. Ale nikt ci tu nie zagwarantuje, że woda, z której ją dla ciebie przyrządzą, będzie zagotowana. W końcu machniesz na to ręką i po prostu popijesz ją ognistym łykiem z piersiówki, albo coca-colą. Do herbaty dodaje się dużo mleka, cukru i przypraw korzennych. W pociągu, albo na ulicy dostaniesz ją w glinianym kubeczku. Później zauważysz, że z takich kubeczków, walających się na poboczach, można zbudować dom.
Kupowanie to cała historia. Nigdzie nie znajdziesz ceny na produkcie. Musisz o nią zapytać i rozważyć ile z niej musisz zejść. Zdarza się, że kupisz jakąś drobnostkę – pocztówki na przykład – która u następnego handlarza jest dwa razy tańsza już na początku. Co nie znaczy, że ty kupiłeś drogo.
Trafiasz do jakiegoś miejsca turystycznego. Niech to będzie jakiś Red Fort (który jest chyba w każdym mieście). Wita cię kartka – tubylcy wstęp 50 rupii, obcokrajowcy 500. To mniej więcej obrazuje twoją pozycję w kraju. Płacisz frycowe, ale i tak jesteś zadowolony. Otacza cię świat, którego nigdy byś sobie nie wyobraził.
A jak już pytają skąd jesteś, nie mów, że z Poland. Nic im to nie powie, poza tym, że jesteś Holendrem (Holland) i uznają, że stać cię na więcej. Lepiej wymyśl sobie jakąś Ukrainę, czy Białoruś – tłumaczenie różnic pomiędzy Polską a Holandią zajmie ci wiele czasu, a efektów nie zauważysz żadnych.
To nadal nie wszystko. Nie wiem czy można opisać wszystko. Może wystarczy powiedzieć, że cokolwiek czytasz przed wyjazdem, jakkolwiek się przygotujesz – ten pierwszy raz będzie dla ciebie zaskoczeniem?
Przykładowe ceny: