Decyzję o medycynie podjął w ostatniej chwili, miał zdawać na filologię. Z onkologią związał się trochę przypadkowo, podobnie jak z gdańskim środowiskiem hospicyjnym lat 80. Akurat mieszkał po sąsiedzku. Blisko ćwierć wieku temu mimowolnie zanotował datę dzienną pierwszej wizyty u chorego hospicyjnego. O szczęśliwych zbiegach okoliczności, które dziś nazwałby przeznaczeniem, oraz o swojej fascynacji medycyną i ideą hospicyjną opowiada dr med. Janusz Wojtacki, laureat plebiscytu Gazety Wyborczej „Lekarz Roku 2013”, na co dzień związany z Hospicjum im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku.
Lubisz rozmawiać z ludźmi?
Nauczyłem się.
Długo się uczyłeś?
Długo. Podczas studiów dostałem nawet przydomek Rejent Milczek. Jeszcze dobre 10 lat po skończeniu medycyny byłem małomówny i mało kontaktowy.
W takim razie co spowodowało otwarcie?
Jestem przekonany, że praca w hospicjum, chociaż oczywiście był to długotrwały proces. Dzisiaj opowiadam o sobie z dużo większą łatwością. W rozmowie nie można tylko słuchać, czasami trzeba też dorzucić coś od siebie. Również w rozmowie z chorym hospicyjnym.
No proszę, a w naszej już pojawiło się słowo „hospicjum”. W jaki sposób trafiłeś do szeregów ks. Dutkiewicza?
Nie pamiętam, naprawdę. Studiowałem na uczelni przy Curie-Skłodowskiej i przez sześć lat mieszkałem w okolicy kościoła pallotyńskiego, więc pewnie jakoś tak samo wyszło. Ksiądz Dutkiewicz był wówczas znaną postacią, a młodym ludziom imponował konspiracyjnym zapleczem swojej działalności oraz znajomościami wśród profesorów medycyny. To byli dla nas prawdziwi mentorzy, spędzający większość czasu w klinice i starający się wiedzieć wszystko o swoich pacjentach.
Swojej pierwszej wizyty u pacjenta hospicjum też nie pamiętasz?
Tym razem zaskoczę, zapisałem sobie nawet dokładną datę, 9 października 1988. Jakbym przeczuwał jej istotność. Byłem wtedy na czwartym roku studiów, a do chorego wzięła mnie siostra Nikodema. Tak zaczęła się moja historia hospicyjnego wolontariatu, przy okazji niezła szkoła procedur medycznych i tego otwierania się na człowieka, od którego zaczęliśmy rozmowę. Potem pracowałem w różnych miejscach, ale żadne inne doświadczenie zawodowe nie dało mi tyle satysfakcji, ile kontakt z chorym terminalnie.
Co jest w nim takiego wyjątkowego?
Konieczność maksymalnej, nadzwyczajnej koncentracji, bo jutro może być już za późno. Opieka paliatywna jest często jedynym okresem w trakcie chorowania, kiedy pacjent ma szansę otrzymać od pracownika służby zdrowia coś dobrego. Dobre słowo, czas na prawdziwą rozmowę, nadzieję, przyjaźń. Odchodzenie z tego świata powinno się przeżywać z osobami serdecznymi. Wizyta lekarska nie może mieć więc charakteru proceduralno-administracyjnego. To za każdym razem święto, nigdy przymus. Powinien być czas, by móc się spokojnie zapytać o co chce, ale także przyjrzeć środowisku, w jakim chory przebywa i jego potrzebom, nie zawsze zgłaszanym. A potem starać się je realizować.
Tego wszystkiego nauczyłeś się jako wolontariusz hospicjum ks. Dutkiewicza?
To były zasady, które ksiądz i jego współpracownicy realizowali od początku istnienia hospicjum. W 1996 roku, z inicjatywy księdza, wyjechałem do Oksfordu na kurs medycyny paliatywnej, prowadzony przez prof. Twycrossa. Tamto wydarzenie, w sensie edukacyjnym, uważam za najważniejsze w moim życiu. Zaproszenie było wielkim wyróżnieniem, prof. Robert Twycross uważany jest za twórcę medycyny paliatywnej na Wyspach Brytyjskich. Podczas kursu spotkałem lekarkę z Indii, która opowiadała o swoim gabinecie. Najważniejsza była w nim przestrzeń wypełniona sofami, na których chorzy spokojnie oczekiwali na spotkanie z lekarzem. Miejsce, według jej słów, dzięki swojej atmosferze relaksacji przypominało raczej klub niż przychodnię. Można było napić się herbaty, porozmawiać, wymienić doświadczeniami. Nikt się tam nie spieszył. Chyba wtedy właśnie zaczęła mi się marzyć praca w takim miejscu.
Spełniło się?
Tak, w moim hospicjum staramy się tak zorganizować pracę, by uniknąć pośpiechu, presji czasu. Kontakt z zaganianym personelem medycznym nasi podopieczni mają już dobrze „przećwiczony” z okresu chorowania „onkologicznego”. A w opiece paliatywnej czas ma kluczowe znaczenie, okazji na wiele kolejnych spotkań i naprawienie pierwszego złego wrażenia może już po prostu nie być.
Co jest dla Ciebie esencją zawodu lekarza?
Staram się reprezentować medycynę w rozumieniu tradycyjnym, w której centrum znajduje się chory ze swoimi dolegliwościami, ale również osobowością, i to osadzoną w określonych realiach społecznych. Oczywiście lekarz musi być na bieżąco z wszelkimi nowościami medycyny, ich nieznajomość grozi niezapewnieniem optymalnej opieki pacjentom. Tylko że oderwanie się od człowieka na rzecz śledzenia nowinek jest ślepym zaułkiem. W 2013 roku na łamach New England Journal of Medicine ukazał się artykuł podsumowujący wyniki badania, które oceniało sposób poinformowania chorego o celu przeprowadzanej na nim terapii nowotworowej. Wyniki były przygnębiające. W dwóch grupach osób z nowotworem jelita grubego i właściwym płuc ponad 70 procent nie znało właściwego celu prowadzonego u nich leczenia. Nie wiedzieli, czy otrzymują chemioterapię jako element leczenia radykalnego, czy paliatywną. To naukowy dowód, że na etapie kontaktu z chorym medycyna ponosi klęskę.
Jak go nawiązać? To trudne, kiedy widzi się człowieka po raz pierwszy.
Nie ma gotowej recepty. W trakcie pierwszej wizyty próbuję zbudować w pacjencie przekonanie, że gramy w jednej drużynie i mamy wspólnego przeciwnika. Niepowodzenie w leczeniu, którego on doświadcza, jest więc także moim niepowodzeniem, jako przedstawiciela medycyny. Chorzy, którym wytycza się jasno cel terapii, łatwiej znoszą porażkę. Poza tym jeśli wiedzą, że przed nimi trudny czas, ale stawką jest wygrana, mobilizują wszystkie swoje siły. Za każdym razem podejmuję próbę wyobrażenia sobie oczekiwań chorego, stawiam pytanie, jak sam chciałbym w tej sytuacji być przyjęty.
Lekarz też bywa pacjentem. Co Tobie osobiście daje taka zmiana roli?
Moje chorowanie zawsze bardzo mi przypomina, kim są pacjenci i za każdym razem uświadamia, że bez nich nie ma medycyny. Oni nieustannie muszą być w jej centrum. Konieczne jest też wsłuchiwanie się w to, czego chory nie powie, ale nieświadomie manifestuje swoim zachowaniem. Klasyczny wywiad lekarski zbyt często pomija kwestie istotne dla dalszego postępowania. Ważne jest również, by lekarz zbadał chorego, a nie tylko zagłębiał się w jego dokumentację.
Chociaż jej znajomość jest bardzo ważna.
Niezwykle. Bardzo pomaga w utrzymaniu tego dobrego kontaktu, kiedy na przykład lekarz wie, o jakiej żółtej tabletce, przyjmowanej przed rokiem, mówi mu chory. Tej, po której tak dobrze się poczuł.
Jakie cechy osobowości powinien mieć kandydat na lekarza? Świetną pamięć, by nie zapomnieć o tej tabletce…
Przede wszystkim jednak cierpliwość, umiejętność słuchania jako element dobrze poprowadzonej rozmowy, punktualność, pracowitość, umiejętność znajdowania radości nawet w małych sukcesach terapeutycznych…
Bo często potykacie się o klęski?
Tak, a satysfakcja jest ważna, ponieważ motywuje.
Powinno się lubić swojego lekarza?
Powinno się mieć do niego zaufanie, a jeśli pojawi się sympatia, zażyłość i serdeczność, to tylko dobrze. Człowiek chory, widząc stopień zaangażowania lekarza w jego leczenie, lepiej znosi wszystkie niepowodzenia terapii i mniej działań niepożądanych go dotyka.
Diagnoza lekarska jest przez chorego często przyjmowana jak wyrocznia. Jak radzisz sobie z własnymi wątpliwościami?
Z częścią dzielę się z pacjentami, przypominam, gramy przecież w jednym zespole. Odpowiedzialność za wynik leczenia bierze lekarz, ale też dobrze poinformowany chory. Używam określeń typu: „wydaje mi się”, „mam wrażenie”, od razu informuję o możliwym ryzyku. Medycyna nie jest nauką ścisłą od początku do końca. Do chorego człowieka trzeba podejść nie tylko ze „szkiełkiem i okiem”. Jest też sztuką, bo element ludzki jest zawsze nieprzewidywalny.
A czym jest bardziej, nauką czy sztuką?
Nie można generalizować. Są chorzy, u których przebieg leczenia można ściśle określić na podstawie literatury medycznej. Nie zawsze jest jednak tak łatwo. Istnieje grupa pacjentów reagujących niestandardowo, zarówno w znaczeniu odpowiedzi leczniczej, jak i działań niepożądanych. Dlatego medycyna jest tak pociągająca. Podejmując wyzwanie, nigdy nie wiemy, czy będziemy mieli do czynienia z reakcją schematyczną, czy też nie.
Zapytam o granice poznania, kiedy stajesz bezradny wobec natury przypadku.
Zawsze sobie wówczas przypominam, że nasze życie nieodwołalnie kończy się śmiercią. To jedna z nauk uzyskanych w dzieciństwie: śmierć, odchodzenie rozumiane jako nieodzowny element życia. Czasem jedyna pewna w życiu rzecz. Pana Boga w Jego „decyzjach” nie można zastąpić. Można natomiast drugiemu człowiekowi okazać pełnię swojego człowieczeństwa. Mimo nieustannie prowadzonych działań umieralność na nowotwory wciąż jest wysoka. Pomaga świadomość, że zrobiliśmy wszystko, co było możliwe.
O raku mówi się jako o chorobie duszy. Czy często zamieniasz się w spowiednika?
Nie wszystkie ciężary chorego, dźwigane nierzadko przez wiele lat, byłbym w stanie udźwignąć. Nie pozwalam sobie na ingerencję w czyjejś życie intymne. Czym innym jest życzliwość, a czym innym wkroczenie w sferę duchową chorego. Niezbędne jest postawienie granic, chociażby z konieczności zachowania przeze mnie higieny psychicznej. Oczywiście co przypadek, to historia. W historię chorego łatwiej jest zaangażować się zespołowo, co umożliwia opieka hospicyjna. Pieczę nad chorym sprawują w niej pielęgniarka, lekarz, także psycholog, psychoonkolog, rehabilitant oraz właściwie przygotowany partner pacjenta.
Zostałeś laureatem plebiscytu Gazety Wyborczej „Lekarz Roku 2013”. Twoją kandydaturę wytypowała jedna z pacjentek, a inni poparli w dziesiątkach maili. Pamiętasz swoją pierwszą myśl, kiedy dowiedziałeś się o nominacji?
Momentalnie ją wyartykułowałem. Uważam, że jest to święto mojego widzenia medycyny, dla której najważniejszy jest chory człowiek. Takiej medycyny, jaką sobie wymarzyłem, podejmując decyzję o zostaniu lekarzem, i jaką staram się codziennie ciężką pracą realizować. Jest to też święto rozumienia trudu opieki nad chorym jako trudu zespołowego. Swoje wyróżnienie traktuję bowiem jako zwycięstwo idei hospicyjnej, w której ekonomia zawsze musi ustąpić pola etyce.
Otrzymałeś wiele gratulacji?
W ciągu kilku dni od publikacji wyników plebiscytu dostałem przeszło 300 SMS-ów i wiele maili wyrażających poparcie, niejednokrotnie od osób, które leczyłem kilkanaście lat temu. Pojawiali się ludzie z kwiatami. Dziękowano mi za opiekę nad kolejnym pokoleniem rodziny. Były też słowa wdzięczności od bliskich osób, które odeszły, ale przed śmiercią, dzięki właściwie przekazanej informacji, zdążyły załatwić swoje sprawy, zarówno materialne, jak i duchowe.
Medycyna jest więc chyba bardziej sztuką.
Chyba jednak tak. A ja każdego dnia czuję, że się w niej spełniam.
To się lżej żyje.
Dużo lżej.
Rozmawiała Magda Małkowska
Fundacja Hospicyjna od 10 lat wspiera Hospicjum im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Pomóż ukoić ból jego podopiecznych, przekaż 1%, KRS 0000 201 202.